Słówko o... św. Janie Bosko




Moi Drodzy Przyjaciele ... 

Urodziłem się 16 sierpnia 1815 roku w ubogiej wiejskiej rodzinie w Becchi niedaleko Turynu w Piemoncie. Moimi rodzicami byli Franciszek Bosko i Małgorzata Occhiena, kobieta energiczna, pracowita i religijna. Na chrzcie otrzymałem imiona Jan Melchior.

Bardzo wcześnie doświadczyłem pierwszej w swoim życiu poważnej straty - gdy miałem 2 lata zmarł mój ojciec, zostawiając moją mamę, syna z pierwszego małżeństwa - Antoniego oraz mnie i mojego starszego, rodzonego brata - Józefa. Niewątpliwie doświadczenie to pozwoliło mi później lepiej zrozumieć sytuację bezdomnej młodzieży Turynu.

Kiedy miałem zaledwie 9 lat, Jezus w tajemniczym śnie objawił mi moją przyszłą misję i wskazał Przewodniczkę i Mistrzynię – Maryję. Byłem niedaleko domu, na dużym podwórzu, na którym bawiło się wielu chłopców. Jedni się śmiali, inni grali w coś, wielu przeklinało. Słysząc to, rzuciłem się między nich i przy pomocy słów i pięści usiłowałem ich uciszyć. W tym momencie pojawił się przede mną majestatyczny, pięknie ubrany mężczyzna, cały spowity białym płaszczem. Jego twarz jaśniała takim blaskiem, że nie mogłem na nią patrzeć. Nazwał mnie po imieniu i kazał stanąć na czele tych chłopców. Dodał: „Będziesz musiał pozyskać ich przyjaźń dobrocią i miłością, a nie pięściami”. Potem pojawiła się Ona – Maryja i powiedziała, że mam wzrastać pokorny, silny i mocny. A dzikie zwierzęta, które pojawiły się w miejsce łobuzów, mam zamieniać w potulne baranki.

    Do I Komunii Świętej przygotowywała mnie moja kochana mama. Powiedziała mi wtedy słowa, które towarzyszyły mi później przez całe życie i wam również chciałbym je zostawić. Powiedziała: „Synu mój to dla ciebie wielki dzień. Teraz zakrólował w Twoim sercu Jezus. Obiecaj Mu, że postarasz się być dobrym przez całe życie. Często przystępuj do Komunii Świętej, ale nigdy z grzechami na sumieniu.” Potem przyszedł czas na sakrament Bierzmowania, który przyjąłem w 1833 roku.

Widząc jak wielkim powodzeniem cieszą się przygodni kuglarze i cyrkowcy, za pozwoleniem matki zacząłem ich naśladować. W ten sposób zbierałem mieszkańców Becchi i zabawiał ich w niedziele i święta, przeplatając popisy modlitwą, pobożnym śpiewem i „kazaniem”, które było powtórzeniem wcześniej usłyszanego w kościele. Pamiętam jak raz stanąłem do zawodów z kuglarzem. M.in. musiałem wspiąć się na wysoki pal, dokonać dalekiego skoku w dal, oraz przejść po linie. To nie było łatwe. Po modlitwie, pamiętając sen z 9 roku życia, postanowiłem, że zostanę księdzem, ale niestety moja mama była zbyt uboga, by płacić za naukę. Dlatego opuścił dom rodzinny i łapałem się różnych zawodów (m.in. krawiectwa, szewstwa, stolarstwa), aby zarobić na swoje utrzymanie i opłacenie nauczycieli.


     Dzięki wspaniałemu kapłanowi – ks. Józefie Calosso rozpocząłem naukę, gdy miałem 14 lat. On już przy pierwszym naszym spotkaniu, wyczuł, że mam niesamowitą pamięć i spore chęci do nauki. To ks. Calosso uczył mnie podstaw łaciny. On był dla mnie jak ojciec. Zamieszkałem u niego. A gdy i jego Bóg wezwał do siebie … co było dla mnie bardzo trudnym momentem … po pewnej przerwie, dzięki własnej zaradności i pomocy matki udało mi się ukończyć gimnazjum w Chieri, gdzie wraz z kolegami, m.in. z moim przyjacielem Alojzym Comollo, z którym konkurowałem w czynach dobroci i miłości, założyłem pierwsze stowarzyszenie, któremu nadaliśmy nazwę Towarzystwo Wesołości, ponieważ jego program opierał się na dwóch zasadach: dobrze wypełniać obowiązki chrześcijańskie i uczniowskie oraz być wesołym.


W 1835 roku nareszcie udało mi się zrealizować swoje marzenie i wstąpić do seminarium duchownego w Turynie, gdzie po 6 latach studiów, 5 czerwca 1841 r. przyjąłem święcenia kapłańskie. Przed wyjazdem do seminarium powiedziała mi: „Pamiętaj nie szata zdobi człowieka, lecz cnota.”


        Zdecydowałem wówczas – za radą mojego spowiednika i kierownika duchowego – ks. Cafasso, by nadal pogłębiać swoją wiedzę teologiczną. Dlatego wstąpiłem do Konwiktu kościelnego św. Franciszka z Asyżu w Turynie na kolejne trzy lata nauki, w trakcie których miałem okazję poznać sytuację młodzieży żyjącej w mieście. Byłem przerażony tym, co zobaczyłem. Młodzi włóczyli się po ulicach bez pracy i wykształcenia, pełni agresji i nieszczęśliwi. Wielu z nich, nie mając za co żyć, schodziło na drogę przestępstwa. Miałem okazję ich poznać w trakcie odwiedzin miejscowego więzienia. Spotkania te dały mi wiele do myślenia. Wiedziałem, że chłopcy ci zostali aresztowani, gdyż byli wcześniej pozbawieni opieki. By uchronić ich przed więzieniem, chciałem zgromadzić ich w jakimś miejscu, by móc ich uczyć i zająć pożytecznie wolny czas.


Za symboliczny początek działania Oratorium uważam moment, kiedy w zakrystii kościoła św. Franciszka z Asyżu, staje w obronie karconego przez zakrystianina chłopca - Bartłomieja Garelli’ego z miejscowości Astii. Pamiętam, że nie potrafił on czytać, pisać, był sierotą … potrafił tylko gwizdać, więc pogwizdaliśmy razem. Było to w Uroczystość Maryi Niepokalanej – 8 grudnia. Odmówiliśmy Zdrowaś Maryjo i wszystko się zaczęło… zaprosiłem go do swojego domu proponując, że będę go uczył i zachęcając, by przyprowadził też swoich przyjaciół. Uczyłem ich czytać i pisać, dawałem im schronienie we własnym mieszkaniu, a przede wszystkim interesowałem się ich sprawami, stawaliśmy się przyjaciółmi. Liczba chłopców stale rosła, a ja myślałem gdzie moglibyśmy się zbierać w niedziele, by po całym tygodniu ich pracy znaleźli chwilę wytchnienia i zabawy. Początkowo pozwolono nam spotykać się na podwórzu Konwiktu, gdzie mieszkałem. Tak rozpoczął się żywot "wędrownego Oratorium", które jeszcze długo miało czekać na swoją stałą siedzibę. Łącznie oratorium 6 razy zmieniało swoje miejsce.


         Jednak po półtorarocznej tułaczce, udało się nareszcie znaleźć siedzibę w budynku o wymiarach 15 na 6 metrów, który nazwaliśmy szopą Pinardiego. Jego stan wymagał wielu remontów, ale był tak bardzo wyczekiwanym i wymodlonym miejscem.

Moje życie było naznaczone ciężką pracą wynikającą z miłości i troski o życie doczesne i wieczne moich kochanych chłopców, jak również z przekonania, że „największym wrogiem człowieka jest bezczynność”. Niemniej jednak wielość obowiązków, spowodowała, że niedługo po ostatecznych przenosinach Oratorium do szopy Pinardiego na Valdocco, które nastąpiło 12 kwietnia 1846 roku, bardzo podupadłem na zdrowiu, dopadło mnie zapalenie płuc i byłem bliski śmierci. Jednak moich chłopcy podjęli wówczas ogromnie wiele wyrzeczeń, modląc się i poszcząc o moje zdrowie. Zostali wysłuchani i jeszcze przez szereg lat mogłem im pomagać i cieszyć się wzajemną przyjaźnią.


        Zdradzę wam pewną tajemnicę … w Oratorium działo się wiele dobra, dlatego też szatan denerwował się i chciał wszystko zniszczyć poprzez, nieprzychylnych mi i moim chłopcom, ludzi. W takich momentach, kiedy byłem nękany przez nieprzyjaciół Oratorium pojawiał się tajemniczy pies “Grigio”, czyli Szarik, który pojawiał się, pomagał mi, a potem znikał.

Wiedziałem, że sam niewiele mogę dokonać, gdyż potrzeby były ogromne. Potrzebowałem współpracowników gotowych do pomocy teraz i kontynuujących pracę po mojej śmierci. Pierwszego z nich znalazłem wśród wychowanków - w 1854 roku Michał Rua złożył śluby zakonne i jako pierwszy został nazwany Salezjaninem. Był on moją prawą rękę. Kiedyś powiedziałem do niego, że „My dwaj będziemy dzielić wszystko na pół!” i rzeczywiście tak było. Po mojej śmierci, która nastąpiła w Turynie 31 stycznia 1888, został moim następcą, jako przełożony generalny Zgromadzenia Salezjańskiego. Oficjalne zatwierdzenie nowego zgromadzenia przez Papieża miało miejsce w 1869 roku, a nazwę otrzymało od św. Franciszka Salezego, który stanowił dla mnie wzór łagodnego i pełnego dobroci kapłana, troszczącego się o zbawienie dusz.


    Miłość Pana Boga i fakt, że kochałem moich wychowanków całym sercem, pociągały ich wielokrotnie do ofiarności i prawdziwie chrześcijańskiej postawy, której przykładem może być pomoc chorym w czasie epidemii cholery w Turynie latem 1854 roku. Gest ten zjednał dla Oratorium powszechny szacunek, tak że wiele osób zaczęło wspomagać to dzieło, czy to w formie datków, czy pracy wśród chłopców.


Liczba moich współpracowników rosła, ale lata 50-te były również bardzo trudne dla Oratorium. Bóg wezwał do siebie dwie drogie nam osoby. W 1856 odeszła do Domu Ojca, według mnie, święta osoba – moja mama – która przez ostatnie lata mieszkała z nami w Oratorium i zajmowała się chłopcami, oddając im całe swoje serce pełne matczyne miłości. Drugą osobą był, teraz już ogłoszony nawet przez Kościół, św. Dominik Savio. Było to 5 maja 1857 … był tak dobry, radosny, koleżeński i napełniony miłością Pana Boga, że Jezus chciał go mieć już u Siebie.


          Pod wpływem rad przyjaciół i przy pomocy św. Marii Dominiki Mazzarello, z którą spotkałem się po raz pierwszy w 1864, powstała druga gałąź Rodziny Salezjańskiej - Zgromadzenie Córek Maryi Wspomożycielki Wiernych, powołanych do pracy wśród dziewcząt.


Moi kochani zawsze mówiłem moim chłopcom: „Wystarczy, że jesteście młodzi, abym Was kochał”, to samo pewnie słyszycie od swoich sióstr i to samo chcę Wam dziś powiedzieć: „Wystarczy, że jesteście młodzi, abym Was kochał!” Teraz gdy jestem tak blisko Jezusa w Niebie, obiecuję Wam, że ze względu właśnie na tę miłość nigdy nie jestem i nie będę głuchy na Wasze prośby. Polecajcie mi swoje intencje, radości i trudy, a wszystkie je będę przedstawiał dobremu Bogu – Naszemu Tatusiowi. 

Wasz Przyjaciel - św. Jan Bosko





Utwór "Religia, miłość, rozum" w wykonaniu kleryków ze Zgromadzenia Księży Salezjanów 
w pełni opisuje ducha ks. Bosko, który mu towarzyszył 
w jego działalności na większą chwałę Bożą i dla zbawienia dzieci i młodzieży.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz